Wywiady

Nikt nie tuli tak jak amstaf!

Jako pierwsza kobieta zdobyła licencję Polskiej Federacji Driftu. Kocha mocne samochody, informatykę i swoje dwa amstafy. Uwielbia bullowate, wspiera Fundację AST, walczy o zerwanie ze stereotypami dotyczącymi rasy i przekonuje, że to najlepsze psy na świecie. Jak zostać mistrzynią i dlaczego na spacerach nosi swoją amstafkę na rękach, opowiada Karolina Pilarczyk.

Usiadłam w domu przed komputerem, wpisuję Twoje nazwisko i czytam: polska królowa driftu, Queen of Europe, niekończąca się lista sukcesów w roku 2016. Ile pracy musiałaś włożyć, żeby być w tym miejscu, w którym jesteś w tej chwili, i móc powiedzieć – tak, chyba miałam dobry rok?

Tak, miałam dobry rok 2016, ale miałam też dobry 2015 (śmiech). To jest dobre pytanie. Staram się pokazać ludziom, że wszystko można osiągnąć, tylko trzeba uzbroić się w cierpliwość i włożyć w to ogromnie dużo pracy. Ale wszystko się da. Nie ma rzeczy niemożliwych. Nie mam żadnych tradycji motosportowych w rodzinie. Miłość do samochodów poczułam zupełnie przez przypadek. Już jeździłam od roku czy od dwóch, cały czas jednak nie złapałam bakcyla. Nie chciałam słyszeć – baba za kierownicą. Poszłam do Akademii Jazdy Opla, żeby doszkolić swoje umiejętności na płytach poślizgowych. A tymczasem, jak auto zaczęło mi wpadać w poślizg, to mnie zaczęło to tak kręcić (śmiech), że powiedziałam sobie, to jest to, co chcę robić! Zaczęłam przeć w stronę motosportów. Nie wiedziałam jeszcze wtedy, że drifting istnieje, więc naturalnie zajęłam się rajdami samochodowymi. Wiedziałam tyle, że samochód to ma cztery koła i silnik. Nie miałam na to kompletnie pieniędzy. Byłam studentką, studiowałam na dwóch uczelniach, co prawda pracowałam też na pełny etat, ale pokrywałam wydatki na swoją edukację. Rodzice myśleli, że to jakaś moja fanaberia i w ogóle nie rozumieli tego sportu, zresztą do tej pory nie rozumieją. Powiedzieli, że mi nie pomogą złotówką. To był mniej więcej 2002 rok. Dwa lata później zobaczyłam drifting i się zakochałam. Wtedy zrozumiałam, że nie jazda samochodami mnie kręciła, ale właśnie poślizgi. Dlatego „żyłkę motorsportową” poczułam na płytach poślizgowych, a nie w momencie nauki jazdy. Tak się zaczęła moja przygoda z driftingiem.

I co pewnie było już z górki?

To był ciekawy okres. W Polsce nikt nie wiedział, jak się do tego zabrać. Była jedna osoba, która wiedziała coś na temat driftingu, która zresztą wprowadziła tę dyscyplinę do Polski. Prośby o pomoc były zbywane – „Najpierw poczuj. Spróbuj sama, najwyżej ja ci potem powiem, co robić dalej”. Oczywiście nigdy do tego „dalej” nie doszło. Bardzo długo trwała walka z samochodem, z ustawieniami, z finansami… W tym środowisku każdy ma albo tradycje motosportowe, albo wiedzę techniczną, albo wsparcie finansowe od rodziny. Ja nie miałam żadnej z tych rzeczy. A jednak przez mój upór jesteśmy w tej chwili jednym z najbardziej rozpoznawalnych zespołów w Europie. Droga była bardzo długa.

Trzeba mieć samozaparcie

Trzeba prawda? (śmiech)

Pracujesz nad doktoratem, pracujesz zawodowo i jeszcze masz czas, siłę, żeby wstać i wsiąść do samochodu. Skąd jest ta pasja, co Ciebie w tym tak strasznie kręci?

Chodzi o emocje. Nic innego nie daje mi takiego uczucia. Jestem wtedy szczęśliwa. Jak wsiadam do samochodu czuję, jakby świat wokół mnie nie istniał. Jadę nim, ślizgam się, prześlizguję na milimetry, często krzyczę w tym samochodzie. Mam takie wyrzuty pozytywnej energii i tak mnie to nakręca, że jest jak narkotyk. A jednak nie raz chciałam to rzucić. Jak zaczynam racjonalnie myśleć, to zadaję sobie pytanie – co ja robię? (śmiech) Często zastanawiałam się – przecież mogłabym zbudować sobie dom, kupić samochód czy jeździć na wakacje, a tymczasem non stop chodzę bez pieniędzy, bo ile bym ich nie miała, wszystkie wkładam w sport. Nie mam wakacji ani weekendów od wielu, lat bo ciągle jeździmy gdzieś po Europie. Racjonalnie to wygląda dziwnie (śmiech). Dostarcza mi to jednak tak fantastycznych emocji i tak nakręca życie, że warte jest wszystkiego.

A teraz dla laików: czym właściwie jest drifting?

Drifting jest to precyzyjna jazda poślizgami. My od początku do końca, od startu do mety, musimy cały czas utrzymywać auto w poślizgu. Auto w żadnym momencie nie może jechać przyczepnie czterema kołami, bez poślizgu. I mało tego, to nie jest tak, że samochód po prostu ma się ślizgać, a my mamy się utrzymać w torze, tylko mamy określone punkty odniesienia, do których musimy dojechać jak najbliżej tyłem lub jak najbliżej przodem. Musimy dokładnie wymyślić, jaką trajektorią chcemy pojechać, jaką linią i to ta linia jest najwyżej w driftingu oceniana, płynność przejazdu i precyzja przejazdu. I to jest tak, że jeśli mi powiesz „tam, do tego drzewa, tyłem na 2 milimetry” – to ja to zrobię. Drifting nie jest przypadkowy, wiemy, co robimy, mamy to przemyślane. Oczywiście najważniejsze są bitwy, kiedy jedno auto ucieka, a drugie ma kopiować jego linię, ma jechać jak najbliżej. Jest to niezwykle emocjonujące, bo przy prędkości 140–160 km/h zaczynamy inicjować poślizg, a drugie auto ma jechać jak najbliżej nas. Idealnie wykonane ćwiczenie to gdy auto, które nas goni, mając przednie koła w kontrze (skręcone), rotując dotyka naszych bocznych drzwi. Dotyka, nie uderza. To jest szczyt precyzji. Nie ukrywam, że jest to strasznie trudne (śmiech).

Trzeba chyba mieć ogromną wyobraźnię, rozumiem, że musisz sobie najpierw wizualizować, jak będziesz pokonywać tor?

Mamy treningi przed przejazdami kwalifikacyjnymi, zapoznajemy się z torem i z linią. Ćwiczymy tak, żeby znaleźć swoją optymalną linię. Robimy to fizycznie, wsiadamy w samochód i jedziemy. Całą noc tę trasę przejeżdżam jeszcze w głowie (śmiech). Myślę, jak lepiej wjechać w ten tor, żeby bardziej precyzyjnie pojechać, żeby to było płynniejsze, bardziej dokładne i tak dalej. Wiadomo, nie wszystko jesteśmy w stanie przewidzieć. Nie wszystko można rozegrać w głowie, trzeba wsiąść, przejechać się, zobaczyć, jak układają się zakręty, wszelkie pochyłości, piasek, nawierzchnia, na trasie jest dużo szczegółów bardzo dla nas istotnych.

Wspominałaś o babie za kierownicą i tak się zastanawiam – była jedna osoba, która się znała na driftingu w Polsce. Obstawiam, że był to mężczyzna. Jak było/jest kobiecie w tym sporcie, czujesz wsparcie, otrzymujesz pomoc, czy…?

Motosport ma to do siebie, zresztą jak każda dyscyplina, gdzie kobiety rywalizują z mężczyznami, że na samym początku panowie się bardzo cieszą. W momencie gdy zorientowali się, że ja mam zamiar z nimi konkurować, nagle przestało być fajnie. Jak zauważyli, że wkładam potężne silniki, zaczął się hejt i szykanowanie. Ze strony zawodników było nieprzyjemnie. Powiem brutalnie – cały świat jest szowinistyczny. Zawsze myślałam, że ja się po prostu obracam w świecie typowo męskim, zarówno w branży IT, gdzie pracuję, jak i w motosporcie. Od dwóch lat jestem bardziej w show biznesie i widzę, że tu też panowie górują, we fryzjerstwie, w make-upie, wszędzie. Jest trudno. Trzeba się przebijać i wygłuszyć na nieprzyjemne komentarze. Wielokrotnie słyszałam: baba do garów. Ja sobie ciągle powtarzam, że robię to dla siebie. Niczego nikomu nie chcę udowodnić, po prostu kocham to uczucie.

Czy to się zmienia wraz ze wzrostem Twojej popularności i odnoszonych sukcesów, jest lepiej czy gorzej?

Zawodnicy są podzieleni, są tacy, którzy fantastycznie mnie wspierają, ale starsza gwardia cały czas stara się deprecjonować moje umiejętności i osiągnięcia. Za to mamy niesamowitych fanów, którzy kibicują nam z niezwykłą energią. Staram się dla nich być. A także dla tych, którzy zaczynają swoją przygodę z motosportem. Chcę przekazywać swoją wiedzę. Zwłaszcza że znajdowałam się w sytuacji, którą zna 90% ludzi, czyli kochają samochody, a nie mają pieniędzy i wsparcia. Ja też w takiej sytuacji byłam, więc mogę powiedzieć – co ja zrobiłam, że się udało.

Takie samozaparcie buduje się chyba w sobie od dziecka, wyobrażam sobie, że już będąc małą dziewczynką, biegałaś w krótkich spodenkach, włosy na chłopczycę i zabawa samochodami?

A to się bardzo zdziwisz – wręcz przeciwnie. Ja do 10. roku życia byłam księżniczką (śmiech). Bardzo zakochaną w sobie. Wyobrażałam sobie, że będę gwiazdą filmową. Chodziłam tylko w sukieneczkach. Później coś się zmieniło, zaczęłam ćwiczyć sztuki walki, bardziej poszłam w powiedzmy męskie regiony. I mat-fizy, sztuki walki i informatyka. Zaczęły się spodnie, bieganie po drzewach i kopanie kolegów, którzy ciągnęli mnie za włosy. Natomiast samochody nigdy nie były w sferze moich zainteresowań.

Wybuchło nagle?

Dokładnie, to była miłość od pierwszego poślizgu. To nie był moment, kiedy wsiadłam po raz pierwszy do samochodu w wieku 13 lat i jeździłam po jakichś wiejskich drogach, 20–30 km/h. Było fajnie i tyle. Potem zrobiłam to prawo jazdy, no nadal fajnie. Ale jak zaczęłam się ślizgać, to było WOW! Gdzie ja byłam? Gdzie błądziłam?! (śmiech). To był ten moment.

Jednak do księżniczki trochę wróciłaś. Różowy samochód, kolorowe ubrania, stylistyka mocno księżniczkowa

(śmiech) To nie był mój pomysł. Tak zadecydował szef naszego teamu. Fantastyczny zresztą. Pamiętam, jak mi to zakomunikował: Jesteś jedyną kobietą, która jeździ w driftingu, niech wszyscy widzą, że jest tam kobieta, i twoje auto będzie różowe. Pierwszy mój odruch to – chyba Cię Bóg opuścił! (śmiech). Odpowiedziałam jednak, że ja chcę jeździć, a już w co mnie ubierzesz, co mi każesz zrobić, to zrobię. Wcześniej pracowałam w korporacjach, mój styl był typowo biurowy: garsonka, garnitur, granaty i czernie w kancik. A tu nagle różowa bluzka, neonowo zielona koszulka – na początku szok. Nigdy nie wierzyłam w siłę kolorów, że mogą poprawić nastrój, uspokoić albo dać energię. Spodobało mi się i pozytywnie mnie nakręca. Zaczęliśmy się tym bawić. Pamiętam, jak wyjechaliśmy pierwszy raz różowym autem z podświetleniami. Moi koledzy powiedzieli: Co to jest?! Wiejski tuning. Wyśmiali mnie. Publiczność natomiast oszalała. Co rok później zrobili koledzy? Wszyscy mieli podświetlenia (śmiech).

No na pewno stał się twoim znakiem rozpoznawczym. Różowy samochód nawet dla kogoś, kto się nie zna, jest fantastyczny w odbiorze. Bo on nie jest Barbie, to jest…

Barbie z pazurem! (śmiech)

Mówiłaś o branży IT, czy ty nadal pracujesz w zawodzie?

Teraz już na pół etatu. Wybór informatyki nie był przypadkiem – bo nie miałam co ze sobą zrobić. Od trzeciej klasy liceum wiedziałam, że będę pracowała dla firm informatycznych. Moim celem było IBM. Powiedziałam, będąc nastolatką, że będę dla nich pracować i faktycznie pracowałam. Informatyka i technologie bardzo mnie kręcą. Wzięłam się teraz za doktorat. Pracuję w niesamowitej firmie informatycznej, gdzie mogę rozwijać się naukowo. Na pewno niezależnie od mojej sytuacji ze sportem, jak wysoko zajdziemy, jakie pieniądze będziemy zarabiać – bardzo bym chciała pozostać w informatyce.

A teraz powiem Ci o kolejnym stereotypie. Jak sobie wyobrażałam to przed wywiadem. Super ostra babka, wysiada z super ostrego samochodu z super ostrymi psami, które szarpią się na smyczach z pianą na pyszczkach, marząc, by poodgryzać rywalom nogi. Prawda? 🙂

(śmiech) Jestem zaprzeczeniem wszystkich tych stereotypów. Po pierwsze, z bardzo mocnego samochodu wysiada normalna kobieta. Po drugie, wielokrotnie nowo poznane osoby dziwią się – Jaka ty ciepła jesteś! A dlaczego miałabym nie być? Po trzecie, psy. Amstaffy – nigdy nie widziałam psów, które by tak kochały ludzi. Mało ludzi zdaje sobie z tego sprawę. Widzą głównie przekazy medialne, gdzie materiały o pogryzieniach ilustruje się zdjęciami amstaffów z pianą na pysku. Staram się z tym walczyć. Faktycznie, jeśli nie są mądrze socjalizowane, to może być problem, gdzieś tam mają zakorzenioną agresję do psów. Ma to swoje historyczne uzasadnienie. Przygotowywane do walk psów, wobec człowieka musiały wykazywać totalną uległość. Wszystkie jednostki agresywne wobec ludzi były eliminowane. Czasami wspierając Fundację AST (Fundacja na Rzecz Zwierząt Niechcianych, skupiająca się głównie na pomocy rasom typu bull), widząc, jak ludzie krzywdzą psy, to myślę, że będąc na miejscu tego amstaffa, zagryzłabym tego człowieka. Tymczasem on jest taki, że jak się wyciągnie do niego ręce, to on się wtula i pragnie tej miłości, pragnie bliskości. Te amstaffy, które wychodzą z tego mocnego samochodu, pokochałyby wszystkich ludzi, którzy tylko do nich podejdą i je pogłaszczą.

Wszystko, czego się dotykam, jest zaprzeczeniem stereotypów, staramy się też z nimi walczyć. Chciałabym pokazać, że ludzie, jak i zwierzęta, są różni. W motosporcie przecież to nie są jacyś agresorzy. Wielokrotnie filmy amerykańskie pokazują nam tych kierowców sportowych jako pięknie zbudowanych atletów, którzy jak ściągają ten kombinezon, to chippendalesi mogliby się schować. A nasi koledzy są głównie z brzuszkami. Są wśród nas informatycy, lekarze, prawnicy, właściciele firm budowlanych i mechanicy. W tym sporcie jest miejsce dla każdego. Jeśli chodzi o psi stereotyp, to to też tak nie wygląda. To są fantastyczne zwierzęta. Nie ukrywam, że jak widzę jakiegoś pitbulla czy amstaffa, oczywiście podchodzę z szacunkiem do psa i zawsze pytam właściciela, czy mogę, ale 99% przypadków to moje błagalne pytanie – Czy moooogę? I odpowiedź – No jasne. I wtedy mam na sobie wielkiego, 30-kilogramowego pitbulla czy amstaffa, który się do mnie tuli. Natomiast zdarzają mi się sytuacje, że kiedy jestem na spacerze z moją amstaffką Tequilą, inni „psiarze”, jak nas widzą, od razu biorą swoje psy na ręce. Więc ja szybko Tequilę na ręce i mówię, że boję się, że ich pies coś zrobi mojemu. Mina ludzi bezcenna (śmiech).

Stereotyp amstaffa czy pittbulla jest bardzo głęboko zakorzeniony

Nigdy nie zapomnę sytuacji z Tequilcią, jak była jeszcze 4-miesięcznym szczeniakiem. Kupowałam psom działkę (śmiech). Musiały więc zrobić rekonesans, czy im pasuje. Przyjechała właścicielka tej działki, zobaczyła Tequilę, zaczęła ją głaskać i miziać, zachwycona. I zapytała, co to za rasa. Po mojej odpowiedzi z krzykiem i przerażeniem odskoczyła od niej. Tak mocno jest zakorzeniony ten odruch strachu i przekonanie, że to niebezpieczne psy. Nie pomagają filmy, w których zawsze gangsterzy mają na smyczach TTB (red. Terier Typu Bull) czy horrory o zagryzających ludzi psich potworach. Jak byłam z moją suczką w telewizji i opowiadaliśmy o walce z niesprawiedliwymi i krzywdzącymi stereotypami, to po programie otrzymaliśmy masę maili i wiadomości z podziękowaniami! Za podjęcie tego tematu, bo to są najcudowniejsze i najbardziej kochane psy.

A ty masz dwa psy? Jaka jest ich historia?

Tak, mam dwa. Wzięły się przez przypadek. Wychowywałam się z psami, kotami, szczurami i papugami. Miałam takie minizoo w domu, co było fenomenalne i bardzo dziękuję za to mojej mamie. Cudowny dom. Jak się wyprowadziłam od moich rodziców, wychodziłam o 7 rano, wracałam po północy. Wytrzymałam pół roku bez zwierzęcia i wiedziałam, że dłużej nie dam rady. To zwierzęta budują dom i atmosferę. Jak przyznałam się, że chcę psa, wszyscy mi odradzali, przekonywali, że zamęczę czworonoga. To było silniejsze ode mnie, stwierdziłam, że wywrócę swoje życie do góry nogami i je zmienię, ale chcę mieć pieska, którego będę mogła miziać, tulić. Mój partner powiedział: – Okej, ale ja się zgodzę tylko i wyłącznie pod warunkiem, że to będzie amstaff. Ja chciałam psa, było mi wszystko jedno, jakiego. Wychowywałam się z rottweilerami, nie miałam więc w sobie strachu. Pomyślałam: fajnie, weźmy amstaffa, i pobiegłam do księgarni po książki „Zapomniany psi język”, „Zachowania behawioralne”. Czułam, że to pies, którego trzeba świadomie wychować. Wzięliśmy Boryska. Jest on bardziej mieszańcem niż czystym amstaffem, ale charakterek ma… (śmiech). To fantastyczny, przewspaniały pies. Mamy go dzięki Fundacji, która oczywiście uprzedziła, że nie jest czystorasowy. Wiedziałam jednak, że jak już pojadę, to go wezmę. Jego rasowość się już nie liczyła, czułam, że jak pojadę po niego, to będzie moje dziecko (śmiech).

Zabraliśmy Borysiątko i szybko przekonałam się, że to cudowne stworzenie. Odbiło mi na jego punkcie. Jak wychodziłam do pracy to zastanawiałam się, co robi, czy nie tęskni, czy się nie nudzi. Wracałam szybko do domu. Spotkania z klientami organizowałam, mówiąc – słuchajcie, lunche są niezdrowe – Idziemy na spacer! (śmiech). Przeorganizowałam sobie tak życie, że mogłam wykonywać obowiązki zawodowe, ale z klientami chodziliśmy na spacery. W pewnym momencie jednak stwierdziłam, że muszę sobie zrobić taki luz psychiczny – biorę drugiego. Dobrze, żeby Borys miał zajęcie, żeby miał dziewczynkę, fajnie sobie spędzał czas. A ja będę miała luźniejszą głowę, że on się tam nie nudzi. I wzięłam Tequilcię. I było jeszcze gorzej! (śmiech). Ona była taka kochana, że ją nosiłam non stop na rękach (śmiech). Ciągle robiłam jej zdjęcia. Więc jak ona teraz widzi aparat, to już pozuje. Oczywiście nadal chce być noszona i nie może zrozumieć, że 30 kg to jest za dużo. Jest coś takiego w tych psach, że jak już się raz ma amstaffa, to nie chce mieć się już innej rasy. Mają tyle miłości, tyle ciepła, jak one się wtulają i jak są wpatrzone w człowieka. Żadne inne psy nie dał mi tyle emocji, co one. Wszystkim polecam. Pitbulle, amstaffy, bulteriery – nie wyobrażam sobie domu bez któregoś z nich.

Jak działają fundacje typu AST?

Jak pies trafia do schroniska, trudno go potem wyadoptować, bo mało o nim wiadomo i pojedynczy ginie w tej ilości zwierząt. Oczywiście są fantastyczni wolontariusze, np. Na Paluchu, którzy robią cudowną robotę. Przyglądają się zachowaniu psa, sprawdzają jego socjalizację z innymi psami. Wiadomo, że pies w warunkach schroniskowych i w warunkach domowych zachowuje się inaczej. Fundacja bierze więc psa ze schroniska i umieszcza go w domu tymczasowym. Tam jest pod obserwacją, jeżeli jest w jakikolwiek sposób problematyczny, to pracuje z nim behawiorysta, tak by później oddać jak najmniej problemowego pieska do nowej rodziny. Zależy nam na bezpieczeństwie wszystkich i założeniem jest, żeby pies nie wracał z adopcji. Dzięki takim fundacjom rośnie szansa znalezienia odpowiedzialnego i fajnego domu.

Jakie są najczęstsze problemy z TTB, które trafiają pod skrzydła fundacji?

Często powodem oddania jest to, że na kogoś zawarczały. Strasznie mnie irytuje, jak słyszę takie głosy: ten pies jest głupi, nie rozumie, co do niego mówię. A pies komunikuje się cały czas, wysyła sygnały, tylko ludzie ich nie czytają prawidłowo. Emocje psa to nie tylko merdanie ogonem, zjeżony kark albo kły na wierzchu. Zanim doszło do tych wystawionych kłów, było mnóstwo sygnałów, które pokazywały, że pies się nie czuje komfortowo, że nie chce tego kontaktu. Nieadekwatna reakcja, brak wiedzy, jak się komunikować, w konsekwencji powoduje oddanie psa jako agresywnego. Ponadto chodzi o energię. Spacer na siku nie wystarczy. Pies odbije sobie na meblach, potem następuje frustracja właściciela i jest powód do oddania. To najczęstsze przykłady, plus te klasyczne: piesek się znudził, wyjazd, rozstanie, przeprowadzka. Całkowicie tego nie rozumiem, dostałam kiedyś bardzo ciekawą propozycję pracy w Emiratach, pierwsza rzecz, którą sprawdziłam – czy można przewieźć psy. Powiedziałam, że jest to warunek konieczny. Okazało się, że jest możliwość, ale obowiązkowa jest kwarantanna, stwierdziłam, że to byłby dla nich za duży stres. Zrezygnowałam. Pies nie jest rzeczą ani dodatkiem, jest członkiem rodziny.

Jaki rodzaj aktywności polecałabyś dla właścicieli TTB?

Każda aktywność, która powoduje, że człowiek się na nich skupia, jest fantastyczna. Bardzo dobrze odnajdują się w szkoleniu. Są bardzo zwinne, dynamiczne i skoczne. Moje amstaffy mają sporo aktywności, więc są bardzo dobrze zbudowane. A jak biegają i te mięśnie są w ruchu! Takie biegające pumy. No cudo! Ja po treningach wciąż je głaszczę i zachwycam się, jakie są piękne (śmiech). Jestem o tyle w komfortowej sytuacji, że mieszkam koło Puszczy Kampinoskiej. Biegamy po niej. Bardzo często jeździmy na rowerze. Mam amstaffowy zaprzęg, one mnie ciągną, a jedyny mój wysiłek to trzymanie smyczy (śmiech). W lesie są na smyczy, ale jak wychodzimy na polanę, to rzucamy sobie patyki i dyski. Byłam dziś taka szczęśliwa na spacerze, bo pieskom spodobało się frisbee. Chyba za bardzo im się spodobało i w rezultacie został mi z niego taki malutki kawałeczek (śmiech). Taką mają cudną cechę, kupując im zabawki, oceniam je pod względem czasu przetrwania. Zwykle jest to kilka sekund do 5 minut (śmiech).

Czyli rozumiem, że już niedługo trzeci?

Bardzo bym chciała. Nie tylko trzeci, ale i czwarty. Niestety, bardzo dużo podróżujemy po całym świecie. W tym czasie moje pieski idą do babci (śmiech), czyli do mojej cudownej mamy. Mają tam chyba lepiej niż u mnie, bo potem muszę je odchudzać (śmiech). Moi rodzice mają dom i ogródek, więc jak dzwonię stęskniona zapytać, jak się mają moje dzieci (śmiech) i jak bardzo płaczą za mną, to zazwyczaj na pełnym relaksie leżą i wygrzewają się w słoneczku. Samochód to zresztą też moje dziecko. Rozmawiam z nim, głaszczę go. Nie pozwalam nikomu go dotykać. Wszyscy się śmieją, bo przecież przed chwilą wjechałam nim w ścianę a jak ktoś go draśnie, to o mało co nie zabiję (śmiech). Miałam bardzo poważny wypadek we Francji. Uderzyłam w ścianę przy 130 km/h, przy rotacji na kołach około 250. Wyrzut tego auta w skałę był ogromny, zaczęło mnie obracać o 360 stopni, potem uderzyłam tyłem w ścianę. Auto się rozleciało. Jak auto się zatrzymało, od razu pomyślałam: był wypadek, będą zdjęcia. Zdjęłam kask, poprawiłam fryzurę, założyłam czapeczkę i wysiadłam z samochodu. Poczułam się nieśmiertelna. Zobaczyłam straty, samochód rozerwany na części pierwsze. Rozpłakałam się. Ludzie, widząc mnie płaczącą, od razu karetka i tak dalej. A ja: nie karetka, zobaczcie na nią, zobaczcie, co ja jej zrobiłam. Ja ją głaskałam, całowałam, przepraszałam za to, co jej zrobiłam.

Czyli to ona?

Oczywiście, to ona. Silvetka. W 2015 jej imię było Silvett, teraz jest bardziej agresywna, więc nazywa się Predator. Ale zawsze dla mnie będzie „ona”. Kosztuje mnie mnóstwo pieniędzy, nerwów i emocji, kiedy do niej wsiadam, czuję tak niesamowitą symbiozę, że nie da się tego opisać. Ten wypadek niczego mnie nie nauczył, jeszcze bardziej pokochałam ten samochód. Ona mnie niesamowicie ochroniła. Rozerwała się na strzępy, a ja wyszłam cała.

Aktualizacja 2024

Od stycznia 2024 Kobra jest nowym członkiem rodziny o czym Karolina Pilarczyk poinformowała na swoim Facebooku.

FOt. archiwum Karoliny Pilarczyk

Rozmawiała Małgorzata Wróbel

Reklama



Podobne artykuły