WydarzeniaWywiady

WIN:WIN, czyli pomagając wygrywasz

Przez ostatnią dekadę namalowałem setki portretów zwierzęcych. Malowanie zwierzaków jest dla mnie przyjemniejsze niż malowanie portretów ludzi – zwierzęca skóra, sierść to elementy do ciekawych artystycznych eksperymentów. Zresztą, lubię sprawiać ludziom radość moją sztuką, a obrazy ukochanych pupili zawsze wywołują uśmiech. A stąd do akcji, w której pomaga się zwierzętom, była już prosta droga – o charytatywnym wernisażu WIN:WIN opowiada malarz Michał Torzecki

Fot. M. Torzecki
Skąd pomysł na charytatywną wystawę obrazów?

Małe akcje charytatywne zacząłem organizować jakieś 6–7 lat temu. Razem z moim ojcem, który też zajmuje się sztuką, malowaliśmy po jednym obrazie i dochód przekazywaliśmy schroniskom. Jestem też DJ-em i kilka lat temu organizowaliśmy imprezę ze zbiórką pieniężną na rzecz UNICEF-u. Pierwszą większą akcję charytatywną zorganizowałem 6 lat temu: DIY dla WWF. Nazwa „Do it yourself” wzięła się stąd, że wszystko zorganizowałem sam – sam malowałem obrazy, z których 50% zysku przekazywałem właśnie na działalność WWF. Sam promowałem akcję, odwiedzałem media, aby o tym mówić. Wierzę, że właśnie takie akcje, w które osobiście naprawdę się angażujemy, mogą przynieść najwięcej dobrego. Wychowywałem się w USA, tam do działalności społecznej angażuje się dzieci od najmłodszych lat – jeśli dzieci potrzebują funduszy, np. na rzecz swojej drużyny sportowej czy właśnie chcą pomóc zwierzakom, same wymyślają, jak te fundusze pozyskać i np. wraz z rodzicami pieką ciasta, które później sprzedają. W Stanach to norma, w Polsce 6 lat temu miałem wrażenie, że nie dzieje się to zbyt często.

Teraz zaczyna się to zmieniać, coraz więcej moich znajomych angażuje się w organizowanie akcji charytatywnych. W mojej pierwszej akcji „DIY” chodziło właśnie o zainspirowanie innych do działania. Jedna osoba może nie zbierze ogromnej ilości pieniędzy, ale wiele takich małych akcji może już coś naprawdę zmienić.

Dlaczego akurat pomoc psom?

Wychowałem się w bardzo „prozwierzęcym” domu. Wszyscy od pokoleń mieli jakieś zwierzęta. W domu rodzinnym w USA mieliśmy psa ze schroniska, moja mama zawsze bardzo chętnie wspierała organizacje działające na rzecz zwierząt. Mieliśmy kundla, mieszańca z rottweilerem, którego wzięliśmy jako niespełna rocznego szczeniaka. Pierwszy pies był moim najlepszym przyjacielem z dzieciństwa – dużo się z rodzicami przeprowadzaliśmy, często zmieniałem szkoły i środowisko, a on zawsze był ze mną. Dożył 19 lat. Gdy odszedł, nie miałem zwierząt przez jakieś 5–6 lat. Dużo wtedy pracowałem wyjazdowo i nie mogłem sobie na to pozwolić, ale bardzo brakowało mi wtedy psiej obecności. Teraz mam kundelka, którego pieszczotliwie nazywamy „terierem mazowieckim”. Wziąłem go, gdy był około trzymiesięcznym szczeniakiem, już po przejściach – odebrany ze wsi, w złym stanie, znaleziony z innymi szczeniakami w worku. Te przeżycia sprawiły, że jest dość nerwowy, szczekliwy, trochę lękliwy.

Malujesz dużo zwierzęcych portretów?

Wróciłem do Polski, aby studiować tu kierunek artystyczny – moja pierwsza praca dyplomowa była zatytułowana „Zoo” i stanowiła zbiór portretów psychologicznych zwierząt zamieszkujących ogród zoologiczny w Warszawie. Wtedy ktoś, komu spodobał się mój styl, poprosił o sportretowanie jego psa. I tak to się zaczęło. Teraz, podsumowując, namalowałem już blisko sto portretów psów i kotów na zamówienie. Malowanie zwierzaków jest dla mnie przyjemniejsze niż malowanie portretów ludzi – zwierzęca skóra, sierść to elementy do ciekawych artystycznych eksperymentów. Zresztą, lubię sprawiać ludziom radość moją sztuką, a obrazy ukochanych pupili zawsze wywołują uśmiech. A stąd do akcji, w której pomaga się zwierzętom, była już prosta droga. Zdarza się na przykład, że o obrazy proszą mnie ludzie, których nie stać na określoną ich cenę. Zgadzam się wtedy na niższe koszty, pod warunkiem, że taka osoba dwa razy pojedzie do schroniska i wyprowadzi potrzebujące psy na spacer. To jest kolejny sposób, aby zachęcić ludzi do adopcji – większość moich znajomych, którzy udzielają się w ramach wolontariatu, prędzej czy później bierze psiaka ze schroniska.

Ale twoja chęć promocji adopcji poszła jeszcze dalej…

Dwa lata temu wymyśliłem, że zrobię akcję WIN:WIN. Chciałem zrobić coś w 100% charytatywnego. Zorganizowanie wystawy to ogrom pracy, minimum 6 miesięcy – potrzeba nie tylko obrazów, ale i świateł, sprzętu, miejsca – już po raz drugi wsparła mnie wtedy „Stacja Mercedes”. Na tej wystawie pojawił się Jędrzej Szcześniak, właściciel firmy DaftCode. Był pod wrażeniem akcji i postanowił ją wesprzeć, kupując aż dwa obrazy. Dzięki tej wystawie udało się adoptować dwa psy i zebrać ponad 17 tysięcy złotych – a jedna trzecia tych pieniędzy pochodziła właśnie od firmy DaftCode. Po kolejnych dwóch latach poczułem potrzebę zorganizowania takiej imprezy raz jeszcze. Tym razem spotkałem się z Jędrzejem i zaproponowałem mu współpracę. Nie zastanawiał się nawet chwili. Dzięki temu udało się zorganizować już dwie takie akcje, zebrać ponad 50 tysięcy złotych i doprowadzić do kolejnych trzech adopcji. Jestem im naprawdę wdzięczny, chcemy robić to dalej.

Nie miałeś chwil zwątpienia i frustracji? Idea pomocy psom jest piękna, ale bywa też trudna…

Ludzie, którzy chcą pomagać, zawsze charakteryzują się wysoką empatią. Moja wzięła się z wychowania. Poznaję przy okazji wielu ludzi, którzy pomagają i mam wrażenie, że dla niektórych jest to forma własnej terapii. Ludzie, którzy aktywnie udzielają się w schroniskach czy fundacjach oglądają mnóstwo cierpienia zwierząt. Może dlatego czasem trudno im zrozumieć zachowania zwykłych ludzi i współpraca z nimi bywa wtedy trochę skomplikowana. Zwyczaj do mojej akcji wybieram psy, o których wiem, że mają duże szanse na adopcję, jeśli tylko się je pokaże, oraz kilka psów starszych, ale takich, które będą się dobrze prezentować na obrazach. Wtedy, nawet jeśli nie zostaną adoptowane podczas mojej akcji, ich wizerunek na obrazie zachęci do jego kupna – a wsparcie finansowe jest dla schroniska czy fundacji ogromnie ważne. Niezwykle istotne było też dla mnie to, aby były to psy, które poradzą sobie na evencie pełnym ludzi, dla których nie będzie to ogromny stres. To jest bardzo trudne – trzeba przyjść do schroniska i z ogromu potrzebujących psów wybrać dziesięć, które być może dzięki temu będą miały więcej szczęścia. Dlatego prosiłem o pomoc w ich wyborze wolontariuszy.

Skąd pomysł na nazwę akcji WIN:WIN?

Ta akcja sprawia, że schronisko jest zawsze na wygranej pozycji – czy ktoś adoptuje psa, czy kupi obraz. To jest sytuacja, w której wygranym będzie konkretny, adoptowany psiak albo zwierzaki, które pozostają w organizacji, ale dostaną przynajmniej wsparcie finansowe. Chciałem też pokazać ludziom psiaki ze schroniska – bo nie wszyscy mają czas, aby pojechać do nich, na obrzeża miasta. Dla niektórych jest to również zbyt trudne doświadczenie, widok setek potrzebujących psów i to poczucie bezsilności nie są łatwe. Dzięki tej akcji psy potrzebujące wychodzą do ludzi i pokazują się z lepszej, weselszej strony – jako jednostki indywidualne, a nie jako jeden pyszczek wystający przez kraty w oceanie szczeku. Mimo że akcja dotyczy trudnego tematu, chcę poprzez nią nieść radość i NADZIEJĘ.

Tekst opublikowany w magazynie Dog&Sport w 2019 roku.
Rozmawiała Małgorzata Wróbel

Reklama



Podobne artykuły