Gdy błoto i los rozdają karty
W październiku sięgnąłem we włoskich Alpach po złoto Mistrzostw Europy ECF w bikejoringu w kategorii masters – „mastersi” to tacy trochę weterani, czyli w domyśle ci, którzy już nie dają rady konkurować z młodszymi…
Niestety, jak się skończy 40 lat, to organizatorzy czasem nie pozwalają startować razem z młodszymi, tak zwaną elitą. Jednak gdyby była tu klasyfikacja open, mielibyśmy z Pussy drugi czas, pomimo że startowaliśmy z 96. pozycji, mając do wyprzedzenia kilku wolniejszych zawodników przy wyższej temperaturze powietrza. Na mistrzostwach Europy również „moi” juniorzy – Paweł Piekarski z Dodą oraz Jakub Janisz z Nergalem sięgnęli po 1. i 2. miejsce w klasyfikacji juniorskiej. Kilka tygodni później wygrałem mistrzostwa Polski, wszystko wskazywało na to, że zmierzamy idealnie do celu, jakim są mistrzostwa świata…
Pięć śrub i płytka tytanowa w kolanie, godziny spędzone w wodzie na rehabilitacji, dwa miesiące z hakiem i Carbon biegnie w czwórce zaprzęgowej tak, że łapiemy brąz w open na Mistrzostwach Świata IFSS w Szamotułach. Na rowerze (czyli w bikejoringu) walczę o pierwszą lokatę, jadę vabank, rozbijam siebie i rower – pluję błotem i przegrywam wszystko. Już na samym początku ważne były detale. Na treningach łamiemy rekordy. Ułamki sekund między zawodnikami, nowy sprzęt przetestowany, wszystko układa się dobrze… Do czasu.
Tuż przed zawodami Korba i Pussy dostają cieczkę. Powoli coś się komplikuje… Chce się wygrywać, więc skupiam się na dwóch klasach: bikejoringu i czwórce. Trenujemy na trasie mistrzostw, ale lekko się zmienia przed startami – za sprawą organizatorów oraz pogody, która robi z lotniska bagno. Chcę złapać kilka srok za ogon i sprzedawać, i serwisować sprzęt, i przygotować do startów siebie, juniorów i psy, i jeszcze siłownia, i rower, rower, rower i równie ważne psie treningi. Moc wchodzi wraz z keratyną, trener Robert Banach podpowiada, czasem prostuje, głowa już bardzo chce, nogi mają moc. Pussy w formie do poniedziałku, chociaż potem niestety zaczyna z niej lecieć. Korba nie pozostaje z tyłu – również ma szczyt cieczki. Chłopaki – Jamal, Octo i Nergal wyją po nocach. Start kolarski z Pussy na rowerze idzie bezbłędnie, do czasu.
Nagle – bach! 500 metrów do mety leżę, zbieram myśli i rower, wynik ucieka, jestem drugi po pierwszym etapie, za Norwegiem, ale przed Rosjaninem i Hiszpanem. Na mecie kontrola WADA. Nie ma chwili na przebranie czy rozjazd, w mokrych ciuchach stoję półtorej godziny i próbuję oddać mocz przy przenikliwym wzroku komisji… Zostaje mi tylko 30 minut na ogarnięcie do startu zaprzęgu…
Pierwszy etap czwórki kończy się lekkim omdleniem Korby. Trzymają nas długo na słońcu, które cudem wyszło zza chmur… Psy się lekko przegrzewają, przez co ostatnie sto metrów było na hamulcach. Kolejnego dnia znowu czwórka zaprzęgowa – etap drugi. Podczas wyścigu nie dotykam hamulców, średnia jakieś 36–37 km/h. Jest zimno. Skracamy czas czekania na start, psy chłodzimy, daję z siebie wszystko, tak, że kwas mlekowy wylewa się nawet w mózgu. Czasem tylko dociera bolesna myśl, że z każdym kopnięciem osłabiam nogi do niedzielnego finału w bikejoringu…
W głowie coś podpowiada, abym odpuścił, ale już za nią kolejna myśl, mocniejsza, głośniejsza: „Dawaj Tracz, jedno kopnięcie i może wygrasz!”. Finalnie mam na drugim etapie 0,01 sekundy przewagi nad złotym medalistą, a po dwóch etapach prowadzę nad 4. miejscem tylko 1 sekundę. Jest dobrze, gęba się śmieje, psy szczęśliwe, bo znowu pobiegały, wynik wywalczony, wspaniałe uczucie…
Zostaje „tylko” wygrać bikejoring – tak myślę do chwili, gdy słyszę trzask pękającego plastiku i carbonu, a ból przeszywa moje ciało, gdy jeszcze sunę ślizgiem po błocie, spadając z roweru przy prędkości grubo powyżej 40 km/h i to zaraz za startem… Znak informujący o skręcie stał zbyt blisko krawędzi drogi, pies ściął zakręt, przecież mogłem to przewidzieć… Marzenie o kolejnym złocie i obronie tytułu mistrza świata odjechało razem z rowerem.. Jak już dogoniłem psa (i rower), to zanim na niego wsiadłem, miałem już na swoich plecach Rosjanina, a chwilę później i Hiszpana. Machnąłem im ręką, aby mnie wyprzedzali, bo ja i tak już o nic nie walczyłem, przecież każdy z nas startował co 30 sekund, a to kolosalna różnica, nie do odrobienia… Jednak przy pierwszej próbie nikt mnie nie wyprzedził. Był jeden atak, ale nieskuteczny, widocznie błoto mocno trzymało, a to mi dało odrobinę nadziei.
Kolejne kilometry jechałem z pękniętą i wygiętą na lewo kierownicą, z pogiętymi klamkami i manetką zmiany biegów, nie mogłem sięgnąć do hamulców. Cisnąłem pierwszy, ciągnąc za sobą jak na gumie od gaci rywali, co chwilę się zbliżali, a potem znów oddalali. Warunki były potworne. Z szybkim psem opanowanie roweru było wyzwaniem. Koleiny i błoto nie ułatwiały sprawy. W pewnym momencie Hiszpan wyprzedził Rosjanina i siedział mi już na ogonie. Ostatnie dwa zakręty i będzie meta, kalkulacja w głowie, że jest szansa na 3. lokatę pomimo upadku, więc przyciskam… Gleba. Światło gaśnie, koledzy dopingujący coś mówią, nie słyszę. Dotykam lewej strony ciała – boli jak diabli, nie chce mi się już jechać, za to chce mi się wymiotować, ktoś mi goni rower i psa. Mimo wszystko walczę, zbieram się, dobiegam i wsiadam znów na rower, trzymając kierownicę tylko prawą ręką, ledwo dojeżdżam do mety…
Miała być łatwa i nudna trasa. Znałem ją, ale olbrzymia ilość błota zmieniła to w poligon, trochę doświadczalny, bo dużo było przypadku, z pierwszej dziesiątki niewielu dojechało bez upadku. Ci, którzy pojechali rozsądniej niż ja – wygrali. Mnie zgubiła brawura, ale ja nie chciałem kompromisu. Ja chciałem zrobić wszystko, co mogłem, chciałem cisnąć w korbę, ile tylko miałem sił, jednak pierwszy błąd generował kolejne. To plus rozkojarzenie, plus nerwy po pierwszej glebie, uszkodzony sprzęt – to wszystko nie pomagało. Gdy spokojnie w domu analizowałem wykres gps, obliczyłem, że straciłem na moich wypadkach 70 sekund, nie biorąc pod uwagę nawet rozpędzania na nowo roweru… Ja jechałem po pierwsze miejsce… Nie po drugie. Nie po trzecie. Skończyłem daleko poza podium… Jestem dumny z zaprzęgu. Psy „poszły” idealnie, a ja im tym razem nie przeszkadzałem.
Co dalej? Dalej trenujemy, ciężko. Już w lutym jedziemy w Alpy włoskie i bronimy tytułu najszybszych w Europie na śniegu. A w bikejoringu już za rok znowu w Polsce mistrzostwa świata ICF: Lubieszów-Dziergowice. Mam rok. Gwarantuję, że konkurencja będzie miała ciężko. Dziękujemy za wsparcie: Dolina Noteci, Kross, Animal Center Vet Clinic, Banach Brothers, Expand, Benkowski&Hajdo, Mitas Bike Tyres, Hotel Cztery Brzozy, odmladzaniestawow.pl , Bysewo.
Tekst opublikowany w magazynie Dog&Sport w 2017 roku